Jesteśmy małżeństwem już od ośmiu lat. Przez te lata przeszliśmy razem tak wiele, że starczyłoby tego dla kilku rodzin, tylko broń Boże, żeby nie przechodziły przez te wszystkie problemy, z którymi my się borykaliśmy.
Eryka poznałam zupełnie przypadkowo, pomógł mi nieść torbę z przystanku autobusowego z rzeczami z pralni, po drodze rozmawialiśmy, wymieniliśmy się numerami telefonów i zaczęliśmy się spotykać.
Do ślubu doszło około pół roku później, ale tę, ważną dla każdego, uroczystość musieliśmy kilkakrotnie przekładać. Brat Eryka miał wypadek samochodowy i potrzebował pieniędzy na operację, potem moja rodzina przeżywała jedno smutne wydarzenie za drugim, a pomiędzy pogrzebami i uroczystościami żałobnymi jakoś nie wypadało ubrać się w śnieżnobiałą suknię i założyć welon na głowę.
Po miesiącach względnego spokoju w końcu odetchnęliśmy z ulgą i postanowiliśmy się pobrać. Dowiedzieli się o tym nasi przyjaciele i w najlepszych intencjach zaproponowali nam ślub u nich, w małym miasteczku na wybrzeżu. Obiecali nam w prezencie ślubnym pobyt w domu nad morzem, a my nie mogliśmy odrzucić tak wspaniałej oferty.
Pojechaliśmy i wzięliśmy ślub, ale dosłownie trzy dni później znaleźliśmy się w kolejnej czarnej dziurze. Mój mąż chciał zrobić mi niespodziankę, skacząc z klifu do wody. Skok się nie udał, poważnie uszkodził kręgosłup i wylądował w szpitalu. Nie chcę opisywać i wspominać trzech lat, które spędziłam, aby postawić go na nogi. Dałam z siebie wszystko, prawie nie spałam, nauczyłam się robić masaże, rozciąganie, mnóstwo innych zabiegów przy stawach i kręgosłupie, ale udało się. Mój mąż stanął na nogi, wrócił do swojej dawnej pracy.
Nasz biznes się rozwijał, kupiliśmy mieszkanie, wybudowaliśmy domek letniskowy, wszystko szło dobrze. Brakowało mi jednej rzeczy – dziecka. Z jakiegoś powodu Eryk uważa, że można mieć dziecko nawet po czterdziestce, ale w międzyczasie trzeba stworzyć “poduszkę bezpieczeństwa” finansową i żyć dla siebie.
Nie jest wcale chciwy, gotów kupić mi wszystko, na co wskażę palcem, ale ja i mój mąż nie znajdujemy wspólnego języka w kwestii dziecka, a teraz nawet zaczęliśmy się okresowo o nie kłócić.
Nie wiem, jak mam przekonać męża, że dziecko, i to nie jedno, nie jest moim kaprysem czy zachcianką. Tak po prostu musi być, rodzina nie może być pełna bez dzieci.
Wszystkie moje koleżanki już dawno zostały matkami, a ja zazdroszczę im tego, jak chodzą z wózkami, odprowadzają dzieci do przedszkola, odbierają je ze szkoły…
Nasz dom jest piękny, ale nie ma w nim płaczu dzieci, nie ma zabawek, w naszym dostatnim i zabieganym życiu nie ma troski o tych maleńkich ludzi, którzy przychodzą na świat z wielkiej miłości dwojga dorosłych. Mój mąż tego nie rozumie i wciąż nalega na powiększenie rodziny w odległych czterdziestu latach…